Fragmenty
Tytuł: Mannumiterra Autor: Kacper Bębenek Wydawnictwo: Warszawska Grupa Wydawnicza Liczba stron: 446 Tom: 1 Seria: Trzy siostry |
Wtedy to porwana stanie się Zniszczeniem,
a siostra jej wyzwoli ten świat z wszelkiego cierpienia,
albowiem jej prawdziwe imię – Mannumiterra.
IGHILLI MISAAS, „PRZEPOWIEDNIE ELFICKIE”
W małej wiosce Mayohevia, na wyspie Fea odbywał się pogrzeb.
W kaplicy zebrała się spora grupa osób. Nabożeństwo odprawiał ojciec Marcentyn,
człowiek wysoki, szczupły, ale krzepki. Jego włosy gdzieniegdzie pokryła
siwizna,
co dodawało mu kilku lat. Ubrany był w czarną tunikę zwaną algermai
– płaszcz żałobny. W trumnie wyściełanej atłasem leżała czterdziestokilkuletnia
kobieta w sukni w kolorze ciemnego fioletu. Wokół niej stała najbliższa rodzina
i znajomi. Kaplica, zbudowana przed czterystu laty, była drewniana. Wzniesiono
ją na planie zbliżonym do litery „L’’.
Modlący znajdowali się w hangashu. Odbywały się tu wszelkie
rytuały: wyznania winy i pokuty wyznaczonej przez duchownego, wyboru wiary – z
symbolicznym zanurzeniem w wodzie różanej, przejścia w wiek dojrzałości –
obrzęd wymagający całodniowej głodówki, a także rytuał wyboru życiowej drogi,
którą mogło być małżeństwo albo też poświęcenie się służbie konkretnemu bóstwu.
Oprócz tego w hangashu gromadzono się również na ceremonie oczyszczenia i
pogrzeby.
Po uroczystej ceremonii ruszyła procesja na – położony poza wioską,
na polanie opodal lasu – cmentarz. Prowadził ją wspomniany już przedstawiciel
duchowieństwa. Za nim szli czterej mężowie niosący dębową trumnę z chromowanymi
uchwytami. Byli to miejscowy rzeźnik z synem, garbarz i drwal. Zaraz za nimi podążały
dwie kobiety – córka zmarłej i jej nowa, prawna opiekunka. Emily Buckenherdt,
bo tak miała na imię szesnastoletnia sierota, była średniego wzrostu. Miała
sięgające ramion, skrzące się w przypiekającym słońcu, falowane blond włosy, w
które wpleciono żałobne wstążki. Szła w rytm prostego marsza żałobnego,
wygrywanego przez orkiestrę. Jej suknia sięgająca kostek była przepasana
fioletowym pasem. Na twarz dziewczyny spływała koronkowa zasłona. Szczupła
talia uwydatniała wszelkie krągłości. Przechodząc przez wieś, nastolatka
spoglądała swymi szkliście niebieskimi oczami na mijaną zabudowę. Właśnie
przechodzili obok piekarni, którą – jak większość okolicznych sklepów i domów –
postawiono z drewna. Ledwie kilka wzniesiono z gliny i wybielono wapnem. Jeśli
zaś chodzi o urzędy, to tylko nieliczne zostały wymurowane z wypalanej cegły.
Emily wróciła myślami do swojego domostwa; do sypialni na piętrze, z okna
której rozpościerał się cudowny widok na okolicę. Zawsze otwierała je na noc.
Lubiła zasypiać przy świeżym powietrzu zwłaszcza, gdy było wilgotne lub gdy
padał deszcz. Wsłuchiwała się wtedy w dudnienie kropel. Teraz mieszkała u
sąsiadki, Amelii Huckberth. Była to miła kobieta, mająca około czterdziestu
pięciu lat, tragicznie doświadczona przez życie. Kiedy jej syn miał sześć lat, jakiś
psychopatyczny rycerz zabił go za rzekomy udział w spisku na jego życie. Trzy
lata później – po śmierci męża – przeniosła się z Burmonn do Mayohevii.
Zamieszkała wtedy obok matki Emily. Kobiety były serdecznymi przyjaciółkami.
Teraz dziewczyna nie miała nikogo bliższego od Amelii, której promienną twarz
pokrywały przy oczach zmarszczki.
Gdy procesja dotarła na cmentarz, ojciec Marcentyn odmówił
krótką modlitwę. Niosący trumnę mężczyźni zamknęli wieko i ustawili drewnianą
skrzynię na mocowaniach. Opuścili ją do świeżo wykopanego grobu. Kiedy wszyscy
zaczęli się rozchodzić, duchowny podszedł do dziewczyny i bez słowa wręczył jej
księgę i medalion z rubinem w klapie. Złożył kondolencje i oddalił się, by
porozmawiać z Amelią. Emily patrzyła na nich. W tle widniały liczne kamienne
nagrobki w kształcie dwóch pionowych belek, które symbolizowały bliźniaczych
bogów – Śmierć i Życie.
– Czy naprawdę myślisz, że jest na to gotowa? – zapytał
Marcentyn.
– Jest. Uwierz mi – odpowiedziała Amelia.
Dziewczyna wraz ze swoją ciotką, bo tak Emily zwykła nazywać
Huckberth, wróciły domu. Amelia poleciła swojej podopiecznej zaparzyć herbatę,
a sama wyszła na zakupy. Kuchnia była przytulną izbą urządzoną według
starodawnego zwyczaju. Drewniane ściany, na których wisiały warkocze czosnku,
naczynia i sztućce, zdobiły sęki. Emily podeszła do jednej z szafek i wyjęła
pojemnik z suszonymi liśćmi. Następnie postawiła czajnik nad palenisko i
czekała, aż woda się zagotuje. Gdy usłyszała charakterystyczny dźwięk, zdjęła
naczynie z kamiennego kominka, wzięła dwie porcelanowe filiżanki i wsypała do
nich susz, który następnie zalała wrzątkiem. Po chwili herbata była już gotowa.
Dziewczyna usiadła na taborecie i czekała. Zapatrzyła się w znajdujący się na
filiżance obrazek. Przedstawiał sielankową scenę rodzajową z młodą damą
wysokiego pochodzenia bujającą się na huśtawce w długiej, niebieskiej sukni.
Emily rozmarzyła się. Jakieś piętnaście minut później wróciła Amelia. Położyła
przy drzwiach torbę z zakupami i powiedziała:
– Przepraszam, ale nie wiedziałam, że to tak długo potrwa.
Jak herbata?
– Wystygła – odparła wyrwana z marzeń Emily.
– Żaden problem. Zaraz ją podgrzejemy: igni. – Po ostatnim słowie
woda w filiżankach zaczęła się gotować, jakby znajdował się pod nimi ogień. –
Wystarczy – stwierdziła Huckberth.
– Co to było?! – wykrzyknęła dziewczyna, zrywając się
zdziwiona z krzesła.
– To? – zapytała Amelia, wskazując na herbatę. – To nic, w
porównaniu z tym, co ty potrafisz.
– Ja? – wykrztusiła zdezorientowana sierota, wciąż patrząc swymi
niebieskimi, zdziwionymi oczyma na ciotkę.
– Pokażę ci – odpowiedziała Huckberth, wyjmując ze stojącego
na stole wazonu białą różę. –Wyciągnij nad nią ręce.
Emily nie zrozumiała, o co chodzi, jednak wykonała polecenie
ciotki. Kiedy tylko kwiat znalazł się pod dłońmi dziewczyny, odrosły mu
korzenie i liście. Zaczął wypuszczać nowe pąki. Emily cofnęła ręce. Patrzyła na
nie z niedowierzaniem. Miała mętlik w głowie. Zdawało jej się, że to jakiś
miraż.
– A nie mówiłam – triumfowała Amelia. – Ale to nie wszystko.
Musisz wiedzieć, że Amanda Buckenherdt nie była twoją biologiczną matką.
Przyjęła to nazwisko. Była tylko opiekunką. Urodziła cię jej młodsza siostra,
Edith Buckenherdt. Poza tym, twoje zdolności nie są sprawą przypadku. Jesteś
pierwszym człowiekiem od ponad pięciuset lat, który włada magią życia. Jesteś
przepowiedzianą Mannumiterrą, wyzwolicielem.
__________________________________________________
Tytuł: Dzikie Krainy Autor: Kacper Bębenek Wydawnictwo: Warszawska Grupa Wydawnicza Liczba stron: 520 Tom: 2 Seria: Trzy siostry |
Elisabeth,
Art, Sallavassa, Vlak’lov, Abelard i Fett przemierzali stepy za wschodnią
granicą Królestwa Orgharnu. Szli już kilka dobrych dni. Krajobraz w ogóle się
nie zmieniał, wszędzie wokół rosła sięgająca im powyżej pasa trawa, która
falowała niczym powierzchnia morza kołysana wiatrem. Łany roślinności kołysały
się raz na lewo, raz na prawo, co tylko dodawało podroży monotonii. Tereny, na
których obecnie się znajdowali, nie należały do nikogo. Te pokryte roślinnością
stepową połacie lądu stanowiły swoistą granicę między Angvaarią centralną a
wschodnią. Prawie nikt nie zamieszkiwał tych ziem. Gdzieniegdzie tylko
znajdowały się jakieś domy, których mieszkańcy utrzymywali się z rolnictwa na
żyznych ziemiach. Pomimo żyzności gleb żadne z państw nawet nie starało się o
przyłączenie tego terenu, zupełnie jakby nie był nic wart. Między innymi
dlatego tak dobrze rozwijała się tu dzika przyroda. Nie było chwili, aby
spomiędzy traw nie wyfrunął jakiś owad, skrzący się wszystkimi barwami tęczy w
promieniach słońca.
Do granicy państwa merdian pozostał jeszcze dobry tydzień
marszu. Ziemie zamieszkane przez tą humanoidalną rasę ptaków oddzielała od
stepów wstęga jednej z odnóg Anghaaru i wody wypływającego spod lądolodu
Angvaarskiego Lodowego. Sallavassa prowadziła wszystkich, opierając się za dnia
na pozornej wędrówce słońca na nieboskłonie, w nocy zaś orientowała się dzięki
gwiazdom.
Czternastego dnia od dołączenia ergorianki i studenta magii
do wyprawy, natknęli się na pierwszy znak, informujący bezsprzecznie o dobrym
kierunku obranej drogi. Pośród fali traw i turzyc, które tylko gdzieniegdzie
były poprzecinane rosnącymi tu chabrami, makami, krwiściągami i naparstnicami,
natknęli się na niewielkie kamienne usypisko. Przed sobą mieli kurhan,
najprostszy możliwy nagrobek stawiany zmarłym w podroży, zwłaszcza w miejscach
takich jak to, czyli na stepach. Kurhany poza rolą
upamiętniania zmarłego przechodnia spełniały jeszcze jedną
ważną funkcję. Zgodnie z niepisaną umową zawsze były one orientowane, to znaczy
usypywane w taki sposób, aby na ich podstawie można było się orientować w
przestrzeni. Ten był typowym przykładem podłużnego zwału kamieni i łupków
znalezionych w okolicy.
– Biedak – rzuciła Sallavassa – pewnie padł z wycieńczenia
albo popadł w obłęd, o co nie trudno w tych okolicach. Wystarczy, że za długo
przebywasz sam i zaczyna ci odbijać. Wszędzie słyszysz ścigających cię ludzi, a
to tylko wąż albo jakiś większy gryzoń przedziera się przez kępy traw. Coż,
przynajmniej wskaże nam drogę.
– Niby jak? – zapytała Elisabeth i odgarnęła sprzed oczu
kruczoczarne włosy.
– Kurhany usypywane są tak, aby głowa zmarłego wskazywała
północ. Głowa jest – w tym momencie ergorianka przeszła obok kamiennego
usypiska i stanęła przy jednym z krótszych boków kurhanu – tutaj. Tu jest
najwięcej kamieni, to znak. Północ jest tam – wskazała ręką.
– To by się zgadzało – wtrącił się Vlak’lov. – Słońce
wzeszło tam – tu pokazał kierunek na prawo od tego, który wskazała wcześniej
Sallavassa. – Dokładnie kąt prosty.
– Nie ma wątpliwości – dodał Art.
Ruszyli dalej. W milczeniu przeszli kilkadziesiąt
kilometrów, zanim miało się ku zachodowi. Słońce wciąż oświetlało im drogę,
jednak ich twarze coraz bardziej pokrywał cień. Zdecydowali się zrobić postój,
zjeść kolację i położyć się spać. Po odpoczynku mieli kontynuować podroż, nocą.
Po znalezieniu dogodnego miejsca, którym okazała się być niewielka skała
wystająca z ziemi na niecałe trzy metry, zaczęli szukać drewna na opał. Z tym
był największy problem. O ile rosnące wszędzie wokół trawy były idealnym
materiałem na hubkę czy rozpałkę, to znalezienie drewna było nie lada
wyzwaniem. Po godzinnym poszukiwaniu znaleźli zaledwie kilka gałęzi jakiejś
krzewinki rosnącej pośród burzanu. Rozpalili ogień. Nie sprawiało im to żadnej
trudności. Art. natychmiast użył czaru i po chwili mieli przed sobą średniej
wielkości ognisko, w którym tańczyły pomarańczowe płomienie, niczym tancerki w
teatrze.
– Kończą nam się zapasy – rzuciła Elisabeth – nie wystarczy
na długo. Musimy coś upolować.
– Zaraz wracam – powiedział Abelard i wzbił się w
powietrze. Po chwili wrócił z martwą sarną w jednej ze swym ptasich łap. Gryf
wylądował na gołej skale i pchnął zwierzynę dziobem w celu przybliżenia jej do
reszty. – Przez najbliższy czas nie musimy się martwić jedzeniem – dodał.
Sallavassa szybko rozpłatała skórę sarny i zajęła się
ćwiartowaniem mięsa. Niemało się przy tym poplamiła. Całe ręce, aż po łokcie,
miała pokryte krwią zwierzęcia. Art wziął większość mięsa i rozwiesił je na
magicznej linie nad ogniskiem, tak aby mięso się nie usmażyło, lecz uwędziło
dymem, który pochodził ze spalanej kory drzewa miodnego. Tak zakonserwowaną
żywność owinęli dokładnie liśćmi i zapakowali. Resztę zjedli. Zgodnie z metodą
khundów nie zmarnowało się nic. Skórę oczyścili z tłuszczu, namoczyli,
rozciągnęli nad ogniskiem i poddali dalszym obróbkom. W rezultacie uzyskali
dość materiału na dwa płaszcze i rękawiczki. Oddzielony od skory tłuszcz
zapakowali w kawałek szmaty. Choć smalec ma to do siebie, że szybko się psuje,
to jest bardzo kaloryczny i stanowi bogate źródło niezbędnych do życia witamin.
Pomimo tego, nikt nie zdecydował się na posiłek z sarniego tłuszczu. Zamiast
tego wykorzystali go później jako materiał opałowy do pochodni, dzięki którym
lepiej widzieli w nocy, choć kopcący się tłuszcz nie był źródłem
najprzyjemniejszych zapachów. Wnętrzności sarny również zostały wykorzystane,
głównie jako pożywienie, zwłaszcza Abelardowi przypadły do smaku. Największy
problem stanowiły kości. Gdyby byli w bardziej cywilizowanym miejscu, oddaliby
je na produkcję rogów, łuków i tym podobnych, jednak nie mieli tej możliwości.
Vlak’lov jednak nalegał, aby w jakiś sposób je wykorzystali. Z części wyssali
szpik, inne pozostawili rozcięte dla żyjących w okolicy zwierząt jako źródło
pożywienia, z kilku utworzyli groty do strzał i igły. Zdecydowanie najtrudniej
było wykorzystać czaszkę. Nie mieli żadnego pomysłu. W końcu podsunął go Fett.
Piórokot wziął jeden z kijów, który nie zdążył się jeszcze zwęglić i wsunął go
w szczelinę między dwoma fragmentami skały tak, żeby stał stabilnie. W czaszce
wydrążył dziurę za pomocą swoich ostrych jak diament pazurów, dla których
zresztą w przeszłości stworzenia te były masowo mordowane, i osadził czaszkę na
kiju tak, aby wskazywała północ. Na koniec na jednej z kości policzkowych, a
mianowicie na tej, która była wystawiona na wschód, wyrył drogowskaz w postaci
strzały o dwóch grotach. Jeden z nich podpisał Pn, drugi Pd.
– Zawsze lepiej, żeby posłużyła jako drogowskaz, niż żeby
leżała bez sensu pośród stepu – skwitował.
W trzy dni później ujrzeli kolejny znak. Na środku stepu
stała drewniana tabliczka na kiju pełniąca rolę drogowskazu.
Drogowskaz kierował ich wprost na ziemie merdian. Poszli w
kierunku granicy. Po kolejnych trzech dniach wędrówki, podczas których niewiele
się działo, zauważyli w oddali smugę płynącej rzeki.
– To Lodowy – powiedziała Sallavassa. – Jesteśmy blisko.
Jutro przekroczymy granicę.
Tej nocy nie rozpalili ogniska, aby nie ściągnąć na siebie
przedwcześnie uwagi wartowników. Poszli spać bez kolacji.
Następnego dnia ruszyli przez ostatni fragment rozległych
stepów, które teraz przechodziły coraz bardziej we wrzosowiska. Pokryte
fioletowymi kwiatami łany wyglądały magicznie pięknie. Szli przed siebie w
milczeniu. Prowadziła Elisabeth, za którą stąpała ergoriańska mistrzyni ostrzy.
Do granicy dotarli przed zmierzchem, jednak miało się już ku zachodowi.
Powitało ich trzech strażników, którzy nie byli zbyt przychylnie doń
nastawieni, tym bardziej, że w drużynie mieli ergoriankę. Zostali poprowadzeni
do stróżówki. Jej rolę pełniła skalna grota, nieopodal biegu Lodowego. W środku
znajdował się postawny merdian o złoto-fioletowym upierzeniu. Mimo tego że był
znacznie wyższy od strażników, to i tak był o głowę niższy od Elisabeth.
– Kapitan Thil – powiedział – co was sprowadza na tereny
Północnego Królestwa Merdian? – zapytał i pochylił się na swoim krześle zza
biurka w stronę przybyszy.
– Jestem Elisabeth Buckenherdt, królowa Orgharnu, dawniej
Północnego Królestwa Angvaarii i przybywam tutaj z wizytą do władcy owych ziem.
– Tak, a ja jestem półbogiem, jaja sobie robisz
dziewczynko? Myślisz, że dam się na to nabrać? – zwrócił się doń zbulwersowany,
a pióra na głowie stanęły mu dęba. Jego żółte oczy przekrwiły się ze złości, a
dziób lekko rozchylił.
– Kapitanie Thil – kontynuowała dziewczyna – oto dokument
potwierdzający moją tożsamość. – Podała merdianowi akt założenia Królestwa
Orgharnu i królewską pieczęć, po czym zaczęła grzebać w kieszeni, z której po chwili
wyciągnęła jednego noaura i pokazała kapitanowi. – Na tej monecie jest moja
podobizna. Wytłoczono na niej słowa: „Regni Orgharn Reginimus, Regnae Elisabeth
Buckenherdt”, co znaczy: „Władca Królestwa Orgharnu, królowa Elisabeth
Buckenherdt”.
Merdianin wziął do ręki monetę i spojrzał na nią pod
światło padające z lampy oliwnej. Porównał podobiznę do dziewczyny i bardzo się
zdziwił. To była jedna i ta sama osoba. Nie sprawdzając nawet podanego mu
dokumentu i pieczęci, zerwał się z krzesła, ukłonił i nie podnosząc głowy,
powiedział:
– Przepraszam, wasza wysokość, jednak dlaczego królowa
przybywa tu nie w orszaku, nie w lektyce tylko, tylko…
– Tylko na piechotę? – dokończyła pytanie Elisabeth. – A po
cóż mi lektyka? Moje nogi mogą jeszcze chodzić. Poza tym nie jestem twoim
władcą, nie musisz mi się kłaniać.
Merdiański kapitan podniósł swe oblicze i wydał w ojczystym
języku rozkaz dwom strażnikom. Po chwili jeden przyniósł dzban z winem, a drugi
tacę z jadłem, po czym obaj zniknęli.
– Zatem, co cię sprowadza w te strony, królowo? – zapytał.
– Jak już mówiłam, muszę spotkać się z władcą tych ziem.
Przyjeżdżam z misją dyplomatyczną. Zależy mi na współpracy naszych narodów –
powiedziała, nie wspominając ani słowem o przepowiedni.
– Myślę, że jako władczyni nie będziesz miała z tym
problemu. Jest tylko jedno ale. Oficjalnie nasze władze nie mają nic do
ergorian, ja osobiście też nic do nich nie mam. Lepiej żyło się, kiedy nasze
ludy współpracowały, lecz nieoficjalnie nie bardzo są tu mile widziani.
– Poradzę sobie z tym – rzuciła Sallavassa.
– Dobrze, proszę u nas przenocować. Znajdziemy dla was
miejsce. Jutro ruszycie dalej.
– Dziękuję – powiedziała Elisabeth i cała szóstka wzięła
się za jedzenie przyniesionego pożywienia.
Po
spożyciu kolacji wszyscy udali się na spoczynek. Miłą odmianą było dla nich
spanie w łóżku, które choć może nie było najlepszej jakości, to i tak biło na
łeb, na szyję spanie na ziemi. I tylko Vlak’lov nie udał się na spoczynek. Do
późnych godzin nocnych pracował skrzętnie nad trzymanym w rękach kawałkiem
brzozowego drewna. Zasnął tuż przed świtem snem niespokojnym.