Bębenek Kacper
Dziś premiera książki Dzikie Krainy - Kacper Bębenek (Patronat Ujrzeć Słowa)

Dziś moi kochani przychodzę do Was z niesamowitą nowiną! Pamiętacie może moją recenzję Mannumiterry, czyli pierwszego tomu cyklu: Trzy siostry? Jak nie, to zapraszam tu: KLIK. Zachwycałam się nad nią tak bardzo, że nie mogłam się doczekać kontynuacji. Nawet mieliście możliwość poznania Autora trochę bliżej: KLIK.
Jednak to dziś jest ten szczególny dzień, ponieważ od dziś możecie zaznajomić się z drugą częścią tego cyklu, a dodatkowo jak możecie zauważyć: blog Ujrzeć Słowa objął tę pozycję patronatem. To wielki zaszczyt, ale również wielka odpowiedzialność :)
Już teraz zapowiadam Wam, nie tylko recenzję w najbliższym czasie, ale również konkurs, gdzie będziecie mogli wygrać drugą część czyli Dzikie krainy. Dodatkowo powstanie wywiad nr 2! W końcu, przez tyle czasu, wiele może się zmienić w życiu :)
Może opis was zachęci?:
Druga część cyklu „Trzy siostry”. Osetia, Emily i Elisabeth muszą
pokonać Tyrana, który nikczemnymi sposobami stara się zdobyć władzę nie tylko
na wszystkich terenach Dzikich Krain, ale również zapanować nad umysłami
stworzeń tam żyjących. Wyjście z tej sytuacji jest tylko jedno – stworzyć wspólny
front ze wszystkimi ludami zamieszkałymi okoliczne ziemie oraz skompletować
historyczny Amulet Pięciu Serc. Aby tego dokonać, należy stawić czoło wielu
niebezpieczeństwom. Na szczęście siostry mają po swojej stronie sprzymierzeńców
oraz magię.
Tymczasem zapraszam Was na fragment powieści:
Elisabeth,
Art, Sallavassa, Vlak’lov, Abelard i Fett przemierzali stepy za wschodnią
granicą Królestwa Orgharnu. Szli już kilka dobrych dni. Krajobraz w ogóle się
nie zmieniał, wszędzie wokół rosła sięgająca im powyżej pasa trawa, która
falowała niczym powierzchnia morza kołysana wiatrem. Łany roślinności kołysały
się raz na lewo, raz na prawo, co tylko dodawało podroży monotonii. Tereny, na
których obecnie się znajdowali, nie należały do nikogo. Te pokryte roślinnością
stepową połacie lądu stanowiły swoistą granicę między Angvaarią centralną a
wschodnią. Prawie nikt nie zamieszkiwał tych ziem. Gdzieniegdzie tylko
znajdowały się jakieś domy, których mieszkańcy utrzymywali się z rolnictwa na
żyznych ziemiach. Pomimo żyzności gleb żadne z państw nawet nie starało się o
przyłączenie tego terenu, zupełnie jakby nie był nic wart. Między innymi
dlatego tak dobrze rozwijała się tu dzika przyroda. Nie było chwili, aby
spomiędzy traw nie wyfrunął jakiś owad, skrzący się wszystkimi barwami tęczy w
promieniach słońca.
Do granicy państwa merdian pozostał jeszcze dobry tydzień
marszu. Ziemie zamieszkane przez tą humanoidalną rasę ptaków oddzielała od
stepów wstęga jednej z odnóg Anghaaru i wody wypływającego spod lądolodu
Angvaarskiego Lodowego. Sallavassa prowadziła wszystkich, opierając się za dnia
na pozornej wędrówce słońca na nieboskłonie, w nocy zaś orientowała się dzięki
gwiazdom.
Czternastego dnia od dołączenia ergorianki i studenta magii
do wyprawy, natknęli się na pierwszy znak, informujący bezsprzecznie o dobrym
kierunku obranej drogi. Pośród fali traw i turzyc, które tylko gdzieniegdzie
były poprzecinane rosnącymi tu chabrami, makami, krwiściągami i naparstnicami,
natknęli się na niewielkie kamienne usypisko. Przed sobą mieli kurhan,
najprostszy możliwy nagrobek stawiany zmarłym w podroży, zwłaszcza w miejscach
takich jak to, czyli na stepach. Kurhany poza rolą
upamiętniania zmarłego przechodnia spełniały jeszcze jedną
ważną funkcję. Zgodnie z niepisaną umową zawsze były one orientowane, to znaczy
usypywane w taki sposób, aby na ich podstawie można było się orientować w
przestrzeni. Ten był typowym przykładem podłużnego zwału kamieni i łupków
znalezionych w okolicy.
– Biedak – rzuciła Sallavassa – pewnie padł z wycieńczenia
albo popadł w obłęd, o co nie trudno w tych okolicach. Wystarczy, że za długo
przebywasz sam i zaczyna ci odbijać. Wszędzie słyszysz ścigających cię ludzi, a
to tylko wąż albo jakiś większy gryzoń przedziera się przez kępy traw. Coż,
przynajmniej wskaże nam drogę.
– Niby jak? – zapytała Elisabeth i odgarnęła sprzed oczu
kruczoczarne włosy.
– Kurhany usypywane są tak, aby głowa zmarłego wskazywała
północ. Głowa jest – w tym momencie ergorianka przeszła obok kamiennego
usypiska i stanęła przy jednym z krótszych boków kurhanu – tutaj. Tu jest
najwięcej kamieni, to znak. Północ jest tam – wskazała ręką.
– To by się zgadzało – wtrącił się Vlak’lov. – Słońce
wzeszło tam – tu pokazał kierunek na prawo od tego, który wskazała wcześniej
Sallavassa. – Dokładnie kąt prosty.
– Nie ma wątpliwości – dodał Art.
Ruszyli dalej. W milczeniu przeszli kilkadziesiąt
kilometrów, zanim miało się ku zachodowi. Słońce wciąż oświetlało im drogę,
jednak ich twarze coraz bardziej pokrywał cień. Zdecydowali się zrobić postój,
zjeść kolację i położyć się spać. Po odpoczynku mieli kontynuować podroż, nocą.
Po znalezieniu dogodnego miejsca, którym okazała się być niewielka skała
wystająca z ziemi na niecałe trzy metry, zaczęli szukać drewna na opał. Z tym
był największy problem. O ile rosnące wszędzie wokół trawy były idealnym
materiałem na hubkę czy rozpałkę, to znalezienie drewna było nie lada
wyzwaniem. Po godzinnym poszukiwaniu znaleźli zaledwie kilka gałęzi jakiejś
krzewinki rosnącej pośród burzanu. Rozpalili ogień. Nie sprawiało im to żadnej
trudności. Art. natychmiast użył czaru i po chwili mieli przed sobą średniej
wielkości ognisko, w którym tańczyły pomarańczowe płomienie, niczym tancerki w
teatrze.
– Kończą nam się zapasy – rzuciła Elisabeth – nie wystarczy
na długo. Musimy coś upolować.
– Zaraz wracam – powiedział Abelard i wzbił się w
powietrze. Po chwili wrócił z martwą sarną w jednej ze swym ptasich łap. Gryf
wylądował na gołej skale i pchnął zwierzynę dziobem w celu przybliżenia jej do
reszty. – Przez najbliższy czas nie musimy się martwić jedzeniem – dodał.
Sallavassa szybko rozpłatała skórę sarny i zajęła się
ćwiartowaniem mięsa. Niemało się przy tym poplamiła. Całe ręce, aż po łokcie,
miała pokryte krwią zwierzęcia. Art wziął większość mięsa i rozwiesił je na
magicznej linie nad ogniskiem, tak aby mięso się nie usmażyło, lecz uwędziło
dymem, który pochodził ze spalanej kory drzewa miodnego. Tak zakonserwowaną
żywność owinęli dokładnie liśćmi i zapakowali. Resztę zjedli. Zgodnie z metodą
khundów nie zmarnowało się nic. Skórę oczyścili z tłuszczu, namoczyli,
rozciągnęli nad ogniskiem i poddali dalszym obróbkom. W rezultacie uzyskali
dość materiału na dwa płaszcze i rękawiczki. Oddzielony od skory tłuszcz
zapakowali w kawałek szmaty. Choć smalec ma to do siebie, że szybko się psuje,
to jest bardzo kaloryczny i stanowi bogate źródło niezbędnych do życia witamin.
Pomimo tego, nikt nie zdecydował się na posiłek z sarniego tłuszczu. Zamiast
tego wykorzystali go później jako materiał opałowy do pochodni, dzięki którym
lepiej widzieli w nocy, choć kopcący się tłuszcz nie był źródłem
najprzyjemniejszych zapachów. Wnętrzności sarny również zostały wykorzystane,
głównie jako pożywienie, zwłaszcza Abelardowi przypadły do smaku. Największy
problem stanowiły kości. Gdyby byli w bardziej cywilizowanym miejscu, oddaliby
je na produkcję rogów, łuków i tym podobnych, jednak nie mieli tej możliwości.
Vlak’lov jednak nalegał, aby w jakiś sposób je wykorzystali. Z części wyssali
szpik, inne pozostawili rozcięte dla żyjących w okolicy zwierząt jako źródło
pożywienia, z kilku utworzyli groty do strzał i igły. Zdecydowanie najtrudniej
było wykorzystać czaszkę. Nie mieli żadnego pomysłu. W końcu podsunął go Fett.
Piórokot wziął jeden z kijów, który nie zdążył się jeszcze zwęglić i wsunął go
w szczelinę między dwoma fragmentami skały tak, żeby stał stabilnie. W czaszce
wydrążył dziurę za pomocą swoich ostrych jak diament pazurów, dla których
zresztą w przeszłości stworzenia te były masowo mordowane, i osadził czaszkę na
kiju tak, aby wskazywała północ. Na koniec na jednej z kości policzkowych, a
mianowicie na tej, która była wystawiona na wschód, wyrył drogowskaz w postaci
strzały o dwóch grotach. Jeden z nich podpisał Pn, drugi Pd.
– Zawsze lepiej, żeby posłużyła jako drogowskaz, niż żeby
leżała bez sensu pośród stepu – skwitował.
W trzy dni później ujrzeli kolejny znak. Na środku stepu
stała drewniana tabliczka na kiju pełniąca rolę drogowskazu.
Drogowskaz kierował ich wprost na ziemie merdian. Poszli w
kierunku granicy. Po kolejnych trzech dniach wędrówki, podczas których niewiele
się działo, zauważyli w oddali smugę płynącej rzeki.
– To Lodowy – powiedziała Sallavassa. – Jesteśmy blisko.
Jutro przekroczymy granicę.
Tej nocy nie rozpalili ogniska, aby nie ściągnąć na siebie
przedwcześnie uwagi wartowników. Poszli spać bez kolacji.
Następnego dnia ruszyli przez ostatni fragment rozległych
stepów, które teraz przechodziły coraz bardziej we wrzosowiska. Pokryte
fioletowymi kwiatami łany wyglądały magicznie pięknie. Szli przed siebie w
milczeniu. Prowadziła Elisabeth, za którą stąpała ergoriańska mistrzyni ostrzy.
Do granicy dotarli przed zmierzchem, jednak miało się już ku zachodowi.
Powitało ich trzech strażników, którzy nie byli zbyt przychylnie doń
nastawieni, tym bardziej, że w drużynie mieli ergoriankę. Zostali poprowadzeni
do stróżówki. Jej rolę pełniła skalna grota, nieopodal biegu Lodowego. W środku
znajdował się postawny merdian o złoto-fioletowym upierzeniu. Mimo tego że był
znacznie wyższy od strażników, to i tak był o głowę niższy od Elisabeth.
– Kapitan Thil – powiedział – co was sprowadza na tereny
Północnego Królestwa Merdian? – zapytał i pochylił się na swoim krześle zza
biurka w stronę przybyszy.
– Jestem Elisabeth Buckenherdt, królowa Orgharnu, dawniej
Północnego Królestwa Angvaarii i przybywam tutaj z wizytą do władcy owych ziem.
– Tak, a ja jestem półbogiem, jaja sobie robisz
dziewczynko? Myślisz, że dam się na to nabrać? – zwrócił się doń zbulwersowany,
a pióra na głowie stanęły mu dęba. Jego żółte oczy przekrwiły się ze złości, a
dziób lekko rozchylił.
– Kapitanie Thil – kontynuowała dziewczyna – oto dokument
potwierdzający moją tożsamość. – Podała merdianowi akt założenia Królestwa
Orgharnu i królewską pieczęć, po czym zaczęła grzebać w kieszeni, z której po chwili
wyciągnęła jednego noaura i pokazała kapitanowi. – Na tej monecie jest moja
podobizna. Wytłoczono na niej słowa: „Regni Orgharn Reginimus, Regnae Elisabeth
Buckenherdt”, co znaczy: „Władca Królestwa Orgharnu, królowa Elisabeth
Buckenherdt”.
Merdianin wziął do ręki monetę i spojrzał na nią pod
światło padające z lampy oliwnej. Porównał podobiznę do dziewczyny i bardzo się
zdziwił. To była jedna i ta sama osoba. Nie sprawdzając nawet podanego mu
dokumentu i pieczęci, zerwał się z krzesła, ukłonił i nie podnosząc głowy,
powiedział:
– Przepraszam, wasza wysokość, jednak dlaczego królowa
przybywa tu nie w orszaku, nie w lektyce tylko, tylko…
– Tylko na piechotę? – dokończyła pytanie Elisabeth. – A po
cóż mi lektyka? Moje nogi mogą jeszcze chodzić. Poza tym nie jestem twoim
władcą, nie musisz mi się kłaniać.
Merdiański kapitan podniósł swe oblicze i wydał w ojczystym
języku rozkaz dwom strażnikom. Po chwili jeden przyniósł dzban z winem, a drugi
tacę z jadłem, po czym obaj zniknęli.
– Zatem, co cię sprowadza w te strony, królowo? – zapytał.
– Jak już mówiłam, muszę spotkać się z władcą tych ziem.
Przyjeżdżam z misją dyplomatyczną. Zależy mi na współpracy naszych narodów –
powiedziała, nie wspominając ani słowem o przepowiedni.
– Myślę, że jako władczyni nie będziesz miała z tym
problemu. Jest tylko jedno ale. Oficjalnie nasze władze nie mają nic do
ergorian, ja osobiście też nic do nich nie mam. Lepiej żyło się, kiedy nasze
ludy współpracowały, lecz nieoficjalnie nie bardzo są tu mile widziani.
– Poradzę sobie z tym – rzuciła Sallavassa.
– Dobrze, proszę u nas przenocować. Znajdziemy dla was
miejsce. Jutro ruszycie dalej.
– Dziękuję – powiedziała Elisabeth i cała szóstka wzięła
się za jedzenie przyniesionego pożywienia.
Po spożyciu kolacji wszyscy udali się na spoczynek. Miłą
odmianą było dla nich spanie w łóżku, które choć może nie było najlepszej
jakości, to i tak biło na łeb, na szyję spanie na ziemi. I tylko Vlak’lov nie
udał się na spoczynek. Do późnych godzin nocnych pracował skrzętnie nad
trzymanym w rękach kawałkiem brzozowego drewna. Zasnął tuż przed świtem snem
niespokojnym.