Kawczyńska Izabela
Wywiad - Izabela Kawczyńska
Izabela Kawczyńska
Izabela Kawczyńska jest z wykształcenia psychologiem klinicznym i mieszka we wsi pod Łodzią. Wydała książki poetyckie, ale Balsamiarka jest jej debiutem prozatorskim - i to jakim debiutem!
Adriana Bączkiewicz: Czy kiedyś przemknęło Pani przez myśl, że
chciałaby by Pani życie potoczyło się inaczej?
Izbabela Kawczyńska: Przemyka mi to przez myśl niemal każdego dnia,
ale jedyny czas, w którym możemy powiedzieć o sobie, że jesteśmy, to czas
teraźniejszy. Dlatego życie przeszłością czy przyszłością nie ma sensu.
Istnieje tylko „teraz”.
Mała Iza bawiła się lalkami, czy jednak
odnajdywała w sobie inne pasje?
Byłam bardzo nieśmiałym
dzieckiem, nie czułam się zbyt dobrze wśród ludzi. Fascynował mnie świat roślin
i zwierząt. Kiedy miałam pięć, może sześć lat, całe lato spędziłam na grzebaniu
martwych zwierząt, głównie piskląt, żab i jaszczurek. Zresztą mam taki odruch
do dziś: jeśli widzę na jezdni rozjechane zwierzę, przenoszę je w odosobnione
miejsce, zanim kolejne samochody „wprasują” je w asfalt. Tak każe mi szacunek
dla ciała i dla życia. Poza tym były oczywiście lalki, kredki, klocki,
książeczki – wszystko to, co zwykle karmi dziecięcą wyobraźnię. Uwielbiałam
bajki z projektora, niebka, w które bawiłam się z innymi dziećmi na podwórku i
„Cztery pory roku” Vivaldiego. A kiedy miałam siedem czy dziewięć lat,
zetknęłam się z poezją Sylvii Plath (to był wiersz „Żona dozorcy ZOO”
opublikowany w „Fantastyce”), no i to był koniec – odkryłam fenomen, jakim jest
poezja i byłam stracona dla świata.
Kiedy po raz pierwszy przywiozłam
do siebie psa, który błąkał się przez kilka miesięcy na miejskim blokowisku,
przez dwie godziny siedział bez ruchu na skraju pola i po prostu chłonął
otaczającą go przestrzeń. W mieście żyje się w sztucznym świecie, z głową
zaprzątniętą relacjami, złudzeniami i opiniami. To wszystko okazuje się
bezużyteczne, kiedy trzeba po prostu działać: odśnieżyć drogę czy porąbać
drewno – to jest inne życie, inny rytm. Tu, gdzie żyję, wszystkiego jest dużo:
nieba, gwiazd, drzew, kwiatów, saren, zajęcy, dzików, lisów, myszołowów, bażantów
– całe to bogactwo natury, o którym zapominamy, żyjąc w mieście. Jest też dużo
drapieżności, znoju i śmierci, nie ma za to żadnych buforów, złudzeń, które
mogłyby nas chronić przed życiem takim, jakim jest w istocie: strasznym i
pięknym.
Żyjemy już w takich czasach, że nie potrafimy się obejść bez Internetu
czy telewizji. Czas wolny spędzamy oglądając ciekawe filmy i seriale. Jaki film
oraz serial poleciłaby Pani swoim czytelnikom?
Z seriali najbardziej lubię las
pod śniegiem albo spacer z psami. Nie znaczy to, że jestem wolna od obsesji
współczesnego świata, w którym bierność staje się naturalnym stanem:
współczesny człowiek ma być odbiorcą informacji, a to, co w nim naprawdę
twórcze, ulega redukcji, obumiera na rzecz konsumpcji. Granica pomiędzy rozrywką
a kulturą została zatarta odkąd zaczęliśmy się karmić tzw. „kulturą masową”.
Przewidział to Witkacy, który wolał odebrać sobie życie, niż tego dożyć. Może
dlatego oglądanie nowych filmów przychodzi mi z coraz większym trudem.
„Miasteczko Twin Peaks” Davida Lyncha, „Królestwo” Larsa von Triera, „Czarny
kot, biały kot” Emira Kusturicy czy „Big Lebowski” braci Coen – to jedne z
opowieści, do których lubię wracać. Ale czasem zupełnie przypadkowo w nawet
najbardziej przewidywalnym filmie trafiam na scenę, która wydobywa z kadru
pierwotne piękno – dla takiej sceny warto się przebić przez tę całą miałkość.
Czy Pani normalny, zwykły dzień, ma w sobie cząstkę relaksu? Jak Pani
się relaksuje?
Relaksuje mnie bliskość przyrody,
szum drzew, kontemplowanie chmur przesuwających się po niebie, medytacja, ale
także muzyka, śpiew, taniec, jedzenie, sen, miłość – wszystkie sprawy
przypisane ciału, w których ciągle jeszcze jesteśmy prawdziwi, totalni.
Kocham czereśnie, winogrona,
cytrusy i polskie jabłka. Przepadam za pieczonym bakłażanem, kotletami z
cukinii, naleśnikami ze szpinakiem, krokietami z kiszoną kapustą i soczewicą,
warzywami po arabsku, ziemniakami po serbsku i purisami (rodzaj indyjskich
placuszków). Bez wspomnianych ograniczeń mogłabym jeść sałatkę owocową: jabłka,
rodzynki plus orzechy brazylijskie.
Myślę, że każdy z czytelników marzy o własnym antykwariacie. Pani takie
marzenie spełniła. Czy trudno na dzisiejszym rynku się utrzymać?
Trudniej niż trudno. W tej chwili
moje życie podporządkowane jest pracy zawodowej. Trochę tak, jak w powiedzeniu,
jakie mają na wschodzie: „uważaj, o czym marzysz, bo kiedy marzenia się
spełnią, będziesz bardzo cierpieć”.
Pytanie czysto teoretyczne, a nawet abstrakcyjne: Jak Pani myśli,
czytelników jakiego gatunku na Polskim rynku jest najwięcej?
Myślę, że to bardzo praktyczne
pytanie. Wystarczy sprawdzić rankingi bestsellerów np. Empiku, żeby poznać
odpowiedź. Nie sprawdzałam, ale sądzę, że królują romanse i powieści
obyczajowe, na drugim miejscu stawiałabym na thrillery i kryminały.
Co Pani sądzi o rodzimych pisarzach?
Czytuje Pani ich książki?
Cieszę się, że są, że jeszcze się
nie poddali, ale nie, nie czytam ich książek. Pozostaję wierna literaturze
anglojęzycznej, wszystkim tym Joyce’om i Bellowom.
Lektury w szkołach to strasznie drażliwy temat, sądzi Pani, że książki
w kanonie lektur są dostosowane do wieku osób, które muszą je przeczytać? Czy w
ławkach szkolnych migała się Pani czasem od czytania lektur?
Naprawdę? Nic nie wiem o
drażliwości tego tematu, nie znam nawet spisu obecnie obowiązujących lektur.
Gdybym mogła, na pewno wyrzuciłabym poezję z programów szkolnych, ponieważ
sposób, w jaki się jej naucza, okalecza ludzi. Wiele razy słyszałam od ludzi w
rozmaitym wieku i w różnej życiowej sytuacji, że w wyniku szkolnych doświadczeń
(w rodzaju „co podmiot wiersza chciał powiedzieć?”) nie czują się oni dość
kompetentni, by sięgać po poezję. To tak jakby powiedzieć: „nie czuję się dość
kompetentny, żeby kochać”. Poezja to przekaz z serca do serca – tylko tyle i aż
tyle, nie ma tu miejsca na szkolne analizy. A jeśli chodzi o lektury, nie
przeczytałam tylko jednej. Po prostu nie byłam w stanie. Ilekroć otwierałam tę
książkę, czułam jakby w moim brzuchu zaciskała się pięść. Do dziś to czuję.
Chodzi o Inny świat Herlinga-Grudzińskiego.
Blasamiarka to Pani debiut
prozatorski, jednak wcześniej wydała Pani książki poetyckie. Co było dla Pani
trudniejszym wyzwaniem: proza czy wiersze?
Każde jest wyzwaniem innego
rodzaju. Pisanie prozy trwa dłużej, poezja z kolei jest bardziej wymagająca,
domaga się bezustannej uwagi, nawet w autobusie, we śnie czy w wannie. Wiersz
jest trochę jak kapryśne dziecko, dla którego wszystko trzeba rzucić. Już!
Natychmiast! Łatwiej napisać wiersz niż powieść, łatwiej napisać powieść niż
cały tomik. Tak naprawdę wszystko sprowadza się do tego, czy płyniemy pod prąd,
czy z nurtem. Innymi słowy, czy oglądamy się na opinię całej reszty świata, czy
raczej zdajemy się na wewnętrzne przekonanie, że powinniśmy zrobić coś właśnie
tak i właśnie teraz.
Osobiście uważam Balsamiarkę za coś niespotykanego na polskim rynku książki. Ciężko nie zapytać o
pewne szczegóły, które mnie najbardziej nurtują: cała otoczka śmierci, jak i
pracy w kostnicy jest przedstawiona bardzo szczegółowo, skąd taka wiedza?
Kiedy zmarła bliska mi osoba,
przypominało to zniknięcie. Dostęp do ciał naszych ukochanych zmarłych mają
zupełnie obce osoby, ale nie my. Tak to urządzono i nie pomaga to w przeżyciu
żałoby. Zdałam sobie sprawę, że nic nie wiem o tym, co ci obcy ludzie będą
robić. I że chcę to wiedzieć. Że mam taki obowiązek wobec siebie samej. Potem
była masa książek, które musiałam przeczytać, masa pytań, na które nie
znalazłam odpowiedzi w tych książkach, masa ścieżek, które musiałam wydeptać,
żeby dostać się do miejsc związanych ze śmiercią i ludzi, którzy wiedzą. Żeby
zobaczyć wszystko z bliska i dowiedzieć się rzeczy, o których zazwyczaj wcale
nie chcemy wiedzieć. Im więcej się dowiadywałam, tym więcej pojawiało się pytań
bez odpowiedzi. Pracownicy kostnicy niespecjalnie chętnie mówią na przykład o
wylewaniu krwi do ścieków. Albo o martwych dzieciach – to jest wielkie tabu. Z
medykami sądowymi jest łatwiej. Miałam to szczęście, że dzięki znajomej
dotarłam do pracowników zakładu pogrzebowego w Stanach Zjednoczonych. Tam jest
trochę inne podejście, mówi się śmielej o tym, co dzieje się z ciałem. Mogłam
pytać o wszystko. Ba, dostałam nawet film instruktażowy, jak samodzielnie
wykonać balsamację krok po kroku.
Gdy przeczytałam Pani pozycję w głowie biła mi się jedna myśl:
groteska. Znajdziemy nawet w jednym zdaniu tragizm i komedię, piękno a zarazem
brzydotę. Czy ciężko połączyć te dwa różne światy?
Te dwa światy współistnieją w
sposób naturalny. To my tworzymy dualizm. Dzielimy rzeczy na piękne i brzydkie,
tragiczne i komiczne itd. Ten podział istnieje tylko w naszym umyśle, a życie
jest jednocześnie takie i takie. Jeśli chciałam pozostać wierna prawdzie o
życiu – a chciałam – musiałam oddać to także na poziomie języka. Nawet jeśli
jest to tylko jakaś tam prawda o jakimś tam życiu.
Żyjemy w świecie powszechnego
lęku przed śmiercią. Zapominamy, że lęk przed śmiercią jest w gruncie rzeczy
lękiem przed życiem. Jeszcze dziesięć lat temu czuwanie przy ciele zmarłego było
na polskiej wsi czymś naturalnym, teraz już nie jest. Na takie czuwanie
zabierało się dzieci, nikogo to nie oburzało, to było pożegnanie, ostatnia
posługa wobec bliskiego nam człowieka. Teraz żyjemy w czymś w rodzaju mydlanej
bańki, odcinamy się od własnej cielesności. Oglądamy na ekranie zabijanie we
wszystkich możliwych wariantach i myślimy, że sami nigdy nie umrzemy. Jeśli
czegoś chciałam, to przełamać narastające tabu. Przywrócić należne miejsce
sprawom ciała, w tym śmierci, nawet jeśli w tym celu musiałam umieścić ją w
centrum opowieści. Żeby umożliwić katharsis. Żeby przywrócić równowagę.
Czasem miałam wrażenie, że historie zawarte w Pani debiucie
prozatorskim, są składową postaw polskiego społeczeństwa. Czy istnieje według
Pani jakiś stereotyp Polaka, który jest według Pani nieuzasadniony?
Tak naprawdę ludzie są wszędzie
tacy sami. Kierują się opiniami, do których są bardzo przywiązani. Pozwalają,
by rządził nimi gniew, a także zawiść, zazdrość, duma, próżność, nienawiść,
strach, chciwość. Tworzą wszystkie te problemy. Ja także. Nie mam poczucia, że
piszę o Polakach, ale że piszę o ludziach. O pewnych mechanizmach rządzących
ich zachowaniem. O ludzkiej naturze, która jest wspólna dla nas wszystkich bez
względu na narodowość, płeć czy rasę.
Czy w przyszłości będziemy mogli
się spodziewać jakiegoś kolejnego Pani dzieła prozatorskiego?
W tej chwili pisanie jest
luksusem, na który nie mogę sobie pozwolić, ale mam już gotowy pierwszy szkic
powieści o makabrycznej zbrodni. Natrafiłam na wzmiankę o niej, kiedy zbierałam
materiały do Balsamiarki. To do dziś nierozwiązana sprawa morderstwa
popełnionego w latach 60 w Stanach Zjednoczonych. Kilka osób przyznało się
nawet do tego zabójstwa, ale ich wersje wydarzeń wzajemnie się wykluczały.
Słowem ta układanka składa się z puzzli, które nie pasują do siebie nawzajem.
Śledztwo ciągnęło się latami, odciskając piętno na życiu każdego, kto zetknął
się z tą sprawą. Ta hipnotyzująca historia stała się dla mnie punktem wyjścia
do pytania o naturę zła.
Jedzie Pani spokojnie samochodem, gdy prezenter radiowy zawiadamia, że wszystko wskazuje na to, że czeka nas zagłada. Według Pani, jaki rodzaj zagłady nas czeka?
Oczywiście, że czeka nas zagłada.
Wszyscy umrzemy, to pewne. To nasza wspólna przyszłość. Zgadzam się z
„Tybetańską Księgą Umarłych”: wszyscy jesteśmy braćmi i siostrami w umieraniu.
I to będzie, oczywiście, koniec dla nas, ale nie dla życia. Ono jest
nieskończone.
Wyobrażona przyszłość to nic
innego niż zmodyfikowana przeszłość, umysł nie jest zdolny stworzyć w tej
materii niczego innego. Istnieje tylko „teraz”. Dziękuję Pani za rozmowę i za
to pytanie, dzięki któremu wracamy do pytania pierwszego. Nic się nie zaczyna,
nic się nie kończy, wszystko zatacza krąg – chciałabym w to wierzyć.