Koziołek Krzysztof
Wywiad - Krzysztof Koziołek
Krzysztof Koziołek
Rocznik
1978, zielonogórzanin z urodzenia, obecnie mieszka w Nowej Soli. Absolwent
politologii na Uniwersytecie Zielonogórskim, z zawodu pisarz i dziennikarz. Pasjonat
górskich wędrówek, zapalony kibic żużla i fan serialu "Na południe".
Adriana Bączkiewicz: Zacznijmy dość nietypowo: Na co Pan
narzeka?
Krzysztof Koziołek: Na
chroniczny brak czasu. I to pomimo tego, iż moja doba i tak ma 25 godzin, bo
średnio jedną dziennie kradnę ze snu (śmiech). Wszystko przez to, że jestem i
pisarzem, i wydawcą, i sprzedawcą i w końcu własnym rzecznikiem prasowym.
Najtrudniejszym zadaniem jest to ostatnie, wszystko przez to, iż w naszym kraju
kogoś, kto wydaje swoje własne powieści, traktuje się jak grafomana.
Malkontentom w tym miejscu przypomnę, że chociażby Andrzej Stasiuk w pewnym
momencie skorzystał z tej metody i założył własne wydawnictwo.
Małe dzieci postrzegają świat całkowicie
inaczej, niż dorośli. Jakie marzenia miał mały Krzysiek i czy się spełniły?
Chciał
grać w piłkę nożną i do pewnego momentu grał, nawet dobrze. Niestety, okazało się,
że mały Krzysiek, choć drzemał w nim instynkt strzelecki, to miał przy tym za
słabe kości. I tak czar prysł. Do zrealizowania jest jeszcze drugie marzenie:
lot w kosmos.
Czy kiedyś przemknęło Panu przez myśl,
że chciałaby Pan, by Pana życie potoczyło się inaczej?
Nie,
dopiero teraz... Ale wszystko przede mną, bo na podorędziu czeka kryzys wieku
średniego (śmiech).
Każdy z nas musi przeżyć swoją młodość w
szkolnych ławkach. Jakim typem ucznia był Pan w młodości? Zawadiaka ciągnący
dziewczyny za warkocze, czy wręcz przeciwnie?
Zawadiaką
nie byłem, chociaż z tymi warkoczami to się przyznaję, zdarzało się (śmiech).
Byłem za to sumiennym uczniem, zawsze lubiłem się uczyć, przychodziło mi to z
łatwością i dawało satysfakcję. Jednym z ulubionych przedmiotów, obok
wychowania fizycznego, był język polski. To chyba też zaważyło na to, iż
dzisiaj zajmuję się pisaniem.
Jaki stereotyp Polaka jest według Pana
nieuzasadniony?
Że
Polak jest leniwy. Oczywiście mam na myśli tę część naszego społeczeństwa,
która haruje od rana do wieczora, żeby mieć co do garnka włożyć. Reszta
nauczyła się czerpać z życia garściami tych wcześniej wymienionych. Mam na
myśli m.in. kastę polityczną (z premedytacją nie używam określenia „klasa
polityczna”) oraz szeroko pojęty margines społeczny, który na prawie zna się
lepiej od prawników i któremu, tu pewien skrót myślowy, wszystko się należy. Z
naszych podatków, rzecz jasna.
Wychodzi Pan z domu, czego nie może
zabraknąć w Pana kieszeniach?
Telefonu
komórkowego. Jestem jego niewolnikiem, jak każdy prowadzący działalność
gospodarczą i jak każdy przedstawiciel wolnego zawodu, czekający na ten jeden,
jedyny telefon informujący o kontrakcie życia (śmiech).
Mam nadzieję, że się Pan ze mną zgodzi:
jesteśmy społeczeństwem, który narzeka na brak czasu. Jak Pan sobie radzi z
brakiem czasu? W Pana przypadku jest to skrupulatne planowanie, czy jednak
zwykłe nastawienie, że na wszystko przyjdzie czas?
Narzekamy
na brak czasu i słusznie, bo naprawdę go nam brakuje. Ale jak ma nie brakować,
jeśli uczciwy człowiek musi harować na wkład do tego garnka, o którym mówiłem
chwilę wcześniej? Co do mnie, to jestem tak poukładany, że bardziej już chyba
nie można. Przepraszam, można, dowodem jest postać detektywa Monka. Tutaj muszę
się mocno zastanowić nad tym, co właśnie powiedziałem, bo w głowie przemknęło
mi pytanie: czy to był komplement, czy może wręcz przeciwnie? Może lepiej się
nad tym nie zastanawiać... A już zupełnie na poważnie: w przedsięwzięciu pod
tytułem „napisanie i wydanie powieści” nie ma miejsca na improwizację. Chyba że
ktoś jest posiadaczem tak zwanego „nazwiska”, wówczas może napisać obsługę
kosiarki spalinowej i tak mu to wydadzą i sprzedadzą w stu tysiącach egzemplarzy.
Wyobraźmy sobie, że przemierza Pan
strony internetowe, nagle natrafia Pan na sam jego koniec, gdzie Pan dotarł i
co tam się znajduje?
Pingwiny
z Madagaskaru. Tak na marginesie, to jeden z moich ulubionych filmów.
Gdyby mógł Pan narzucić komuś, by
obejrzał film wybrany przez Pana, jaki byłby to film?
Wybrałbym
serial „Na południe”, kanadyjską produkcję sprzed kilkunastu lat z sympatycznym
kanadyjskim policjantem przyjeżdżającym do Chicago z pewną misją. Jak ktoś
widział, to wie, jak nie widział, to nie da się wytłumaczyć fenomenu tej
historii na papierze. Jakby co, mogę pożyczyć kasetę VHS, mam nagrane wszystkie
odcinki!
Co Pan sądzi o rodzimych pisarzach?
Czytuje Pan ich książki?
Mariusz
Czubaj, Robert Ostaszewski, Marcin Wroński, Joanna Jodełka, Krzysztof Kotowski,
Zygmunt Miłoszewski, że wymienię tych współcześnie piszących. Co o nich sądzę?
Ano to, że gdyby ich ojczystym językiem był angielski, okupowaliby listy
bestsellerów na całym świecie.
Jeżeli jesteśmy w temacie książek, myśli
Pan, że czytanie stało się modne?
Na
pewno modne stało się czytanie kryminałów, z czego osobiście się cieszę.
Niestety, ten trend próbują wykorzystać działy marketingu niektórych dużych
wydawnictw i „pieczątkę” z napisem „kryminał” przybijają wielkiej ilości
literackiego chłamu ściąganego do Polski z innych państw, przy czym większość
tych „wybitnych dzieł światowej literatury” (to wyimek z blurbów pisanych pod
dyktando owych speców od reklamy) obok kryminału nawet nie leżała w magazynie.
Gdyby mógł Pan zmienić coś na rynku
wydawniczym, czego ta zmiana by dotyczyła?
Tego,
żeby wielkie firmy dystrybucyjne i wielkie sieci księgarń płaciły wydawnictwom
(a tym samym i autorom) za książki, które sprzedały. Zatory płatnicze to
przekleństwo tego rynku. Dwa miesiące temu obchodziłem „rocznicę” niezapłaconej
faktury przez taką wielką sieć księgarską. Czyli zalega mi z pieniędzmi już 14
miesięcy, przy czym trzeba jeszcze dodać termin płatności, a ten w tym
konkretnym przypadku wynosił 120 dni, czyli kolejne 4 miesiące. Czekam więc już
półtora roku!
Po opróżnieniu butelki wódki, o polityce
każdy może rozmawiać godzinami. Co według Pana powinniśmy zmienić w polityce i
jak tego dokonać?
Strach
się przyznać, ale ja nie lubię wódki. Co nie oznacza, że nie mam swojej recepty
na uzdrowienie polskiej polityki, co zresztą przebija w niektórych moich
powieściach. Sposób jest łatwy: trzeba do polityki zaprosić ludzi, którzy jej
uprawianie rozumieją jako pracę dla dobra wspólnego. W tym miejscu łatwość
zadania kończy się bezpowrotnie.
Jedzie Pan spokojnie samochodem, gdy prezenter
radiowy zawiadamia, że wszystko wskazuje na to, że czeka nas zagłada. Według
Pana, jaki rodzaj zagłady nas czeka?
Narodowa,
bo pewnie owa zagłada to informacja o zdjęciu z anteny programu typu „Ukryta
prawda”, „Rolnik szuka żony” albo innego badziewia. Więcej nie powiem, bo się
jeszcze komuś narażę.
W Pana najnowszej książce Furia rodzi się w Sławie powraca Pan do
przeszłości, czy sądzi Pan, że w przyszłości naród Polski znów stanie przed
obliczem wojny?
Zrobiło
się strasznie... Oby nie, oby już nigdy ziemie między Odrą i Bugiem nie stały
się areną jakiejkolwiek wojny!
Może pytanie dość banalne, ale skąd
pomysł na ukazanie wydarzeń z Pana najnowszej książki w Sławie? Czy łączą Pana
z tą miejscowością jakieś wspomnienia?
Powód
był prozaiczny: kilka lat temu przygotowywałem album turystyczny dla Sławy i
wówczas dowiedziałem się o kilku niezwykle ciekawych wydarzeniach z czasów II
wojny światowej. Potem głowa zaczęła pracować w trybie „pracy twórczej” i tak
się zaczęło. Najciekawsze jest to, że najpierw ułożyłem oś akcji, a potem
zacząłem solidnie „wgryzać się” w teren i prowadzić badania. I wtedy się
okazało, że mój wcześniej wymyślony scenariusz, trochę nieprawdopodobny,
naprawdę się w Sławie wydarzył. O szczegóły proszę nie pytać, nie zdradzę!
Chociaż zapewne to trudne pytanie, ale
która z Pana książek jest najbliższa Pana sercu i dlaczego?
Pytanie
jest z gatunku najtrudniejszych i dlatego nie ma na nie dobrej odpowiedzi.
Lubię wszystkie swoje powieści, każdą za coś innego. Bo generalnie jestem takim
dziwnym pisarzem, który uważa, że autor podczas pisania musi się dobrze bawić,
wówczas jest szansa, że i czytelnik będzie się dobrze bawił podczas czytania!
Jak jednym zdaniem, zachęciłby Pan
czytelników do sięgnięcia po Pana książki?
Właściwie
to powinienem odradzić, bo mam już dość mejli od czytelników, w których się
skarżą, że spóźnili się przeze mnie do pracy czy też pokłócili z małżonkiem o
brak obiadu (śmiech).
Gdzie widzi Pan siebie za dwadzieścia
lat?
W
Tatrach, Karkonoszach, Bieszczadach. Co prawda będzie to czterdziesty któryś
raz, ale widoki ze szczytów i grań nigdy mi się nie znudzą. Nie wspominając o
tym, że łażenie po górach jest mi niezbędne do życia. Tak samo zresztą, jak
pisanie powieści.