Wywiad - Jacek Wróbel


Jacek Wróbel mieszka i pracuje w Lublinie i nie stroni, a wręcz lubi papierosy nieobjęte akcyzą. Rocznik się nie liczy, ale dla ciekawskich, urodził się w 1988 r. Publikował w Nowej Fantastyce, Qfancie i Esensji. W sieci znajdziecie jego publikacje pod nickiem uthModar. Jeżeli chcecie wiedzieć więcej zapraszam na wywiad:

Adriana Bączkiewicz: Polityczny terrorysta ładnie brzmi, lecz tak naprawdę z czym to się je w Pana przypadku?
Jacek Wróbel: Thomas Mann w „Czarodziejskiej górze” napisał: „Nie ma nie-polityki. Wszystko jest polityką”.  Polityczny terroryzm, jaki prezentuję, to bunt wobec zastanych realiów. Jestem niekompatybilny ze światem XXI wieku. Nie chcę zamieniać tego wywiadu w manifest, dlatego nie będę wchodzić w szczegóły. Frustracja rozbija się gdzieś wewnątrz mojej głowy, ale gdyby nie literatura i wsparcie ukochanej, najchętniej wdrapałbym się na barykadę, wokół której kształtuje się rzeczywistość i zaczął atakować zarówno tych z prawej, jak i lewej strony. Potem wysadziłbym to wszystko w cholerę, z wypiekami na twarzy patrząc, co wyłania się z popiołów.
Dla panów z ABW – zanim wpadniecie w odwiedziny, polecam zapoznać się z pojęciem metafory ;)

Papierosy to straszny nałóg, sama się z nim zmagałam, bądź zmagam, bo przeszłam na elektroniczne. Co sprawia, że nie chce Pan z nich zrezygnować?
A po co rezygnować? Lubię palić. Strasznym nałogiem jest narkomania i alkoholizm, bo mają wymiar społeczny: ciągną za sobą ofiary, niszczą rodziny i psychikę uzależnionych. Nie słyszałem jeszcze o żadnym małżeństwie, które rozpadło się z powodu papierosów albo o człowieku, który dokonał morderstwa, bo skończyły mu się fajki. A że są niezdrowe? Ano są, ale cóż nie jest w dzisiejszych czasach? Jedyne, co mogłoby mnie skłonić do rzucenia, to cena. Na szczęście tam, gdzie mieszkam, tanie papierosy zza wschodu są na wyciągnięcie ręki.  Wolę wesprzeć dresa, który uczciwie opyla towar z reklamówki Hugo Bossa niż płacić państwu bandycką akcyzę.

Według Pana Lublin to miasto, które warto zwiedzić? Może poleci Pan swoim czytelnikom, jedno miejsce, które nie widnieje w przewodnikach po Lublinie?
Nie urodziłem się w Lublinie, ale mieszkam tu już od dziesięciu lat. Lublin jest przepiękny.  Idealnie łączy w sobie naturę dużego miasta  z urokiem prowincji. Nie uświadczysz w nim świstów, gwizdów, jaskrawych neonów i Bóg wie czego jeszcze. To po prostu fajne miejsce. Jest co zobaczyć, gdzie zjeść i co porobić, a przede wszystkim człowiek nie czuje się przytłoczony ludźmi.
W przewodniku po Lublinie na pewno nie znajdzie się wzmianka o akademiku przy ulicy Zana. Spędziłem tam kawałek życia i zostawiłem za sobą świetne wspomnienia. Teraz co prawda nie czuć już tej dawnej atmosfery, wszystko wyremontowane, wypachnione, ale gdyby można było przenieść się w czasie, awanturników spragnionych wrażeń zaprosiłbym właśnie tam!  O ile lubią przygody z gatunku tych rubasznych i zalatujących podejrzanymi trunkami.

Mam nadzieję, że się Pan ze mną zgodzi: Jesteśmy społeczeństwem, który narzeka na brak czasu. Jak Pan radzi sobie z brakiem czasu? W Pana przypadku jest to skrupulatne planowanie, czy jednak zwykłe nastawienie, że na wszystko przyjdzie czas?
Jestem beznadziejny jeżeli chodzi o planowanie, dlatego zdaję się na innych. Gdyby to zależało ode mnie, najchętniej nie wybiegałbym myślą dalej niż dzień naprzód. Dobrze, że mam przy boku osobę, która równoważy to podejście, bo prędzej czy później bym zginął. Raczej prędzej.

Przenieśmy się do przeszłości: Jak postrzegał świat mały Jacek?
Jako miejsce pełne możliwości, sprawiedliwe, gdzie każdy dostaje to, na co zapracował. Będziesz pilnym uczniem, znajdziesz świetną pracę. Dobre uczynki są nagradzane, zło zawsze spotka kara. Sukces jest pochodną predyspozycji i zaangażowania.
Tak, zawsze lubiłem fantastykę.

A teraz od razu przeskoczmy do przyszłości. Jaka zagłada według Pana nas spotka?
To nie będzie nic spektakularnego, raczej konsekwencja naszych nieprzemyślanych decyzji. Zagłada jest procesem, nie krótkim wyładowaniem. Gdyby było inaczej, ludzkość mogłaby się w porę opamiętać. To jak z gotowaniem żaby – jeżeli wrzucimy ją do wrzątku, od razu wyskoczy. Ale gdy stopniowo podgrzewać wodę, bidulka nawet się nie zorientuje, co ją zabiło. Innymi słowy: dawno siedzimy w garnku i robi się całkiem ciepło.

Już jest! Naukowcy wymyślili sposób, by móc przenieść się do przeszłości lub do przyszłości na jeden dzień. W jakie czasy by się Pan chętnie przeniósł i dlaczego?
Bez zastanowienia wybrałbym Hiszpanię z czasów wojny domowej. Zawsze pasjonował mnie konflikt z lat 1936-1939, nie tyle pod względem militarnym, co koncepcyjnym. To było prawdziwe starcie ideologii. Najchętniej przeniósłbym się do Toledo, by obserwować w akcji obrońców twierdzy Alkazar, którzy dzielnie stawiali opór wojskom republikańskim przy praktycznie zerowych szansach na powodzenie. Chciałbym spojrzeć w twarz pułkownikowi Moscardo, kiedy  powitał przybyłą na ratunek armię generała Vareli słowami „Sin novedad en el Alcázar”. Chciałbym spojrzeć w twarz człowiekowi, któremu dwa miesiące wcześniej nakazano poddać fortecę pod groźbą rozstrzelania uwięzionego syna, jak melduje „Nic nowego w Alkazarze”. Pułkownikowi zamordowano dziecko, a on się nie złamał. Takie poświęcenie nie mieści mi się w głowie.

Każdy słucha muzyki, sądzę, że bez tego nie mamy prawa funkcjonować. Lecz nie zapytam o piosenkę, która ciągle dźwięczy w Pana głowie, a o utwór, którego wręcz nie może Pan znieść?
Pewnie zabrzmię jak skończony ignorant, ale nie mogę znieść 99% rapowych kawałków. Nieważne, polskie czy zagraniczne. Nawet nie znam ich tytułów. Na hip-hop reaguję alergicznie, nie rozumiem go, nie dociera do mnie ani forma, ani przekaz.

Wyobraźmy sobie sytuację, że musi Pan zrezygnować z jednego ze zmysłów. Na który zmysł padłby wyrok oraz jakby Pan sobie bez niego poradził?
Z tym nie miałbym dużego problemu. Postawiłbym na węch. Mam kumpla, który zupełnie nie odczuwa zapachów - żadnych, od tych najprzyjemniejszych po wykręcających wnętrzności - i funkcjonuje całkiem normalnie. Ba, powiem więcej, w niektórych sytuacjach taki brak węchu może być błogosławieństwem. Zwłaszcza teraz, latem, w autobusach komunikacji miejskiej.

Powoli odzwyczajamy się od pisania długopisem czy piórem. Ciągle tylko komputery i stukanie palców o klawiaturę z literkami. Sądzi Pan, że nadejdzie taki czas, gdy zapomnimy nawet jak mamy się podpisać?
Uważam, że istotne jest to, co mamy do przekazania, nie forma, w jakiej to wyrażamy. Umiejętność odręcznego pisania nie zaniknie, podobnie jak programy graficzne nie zastąpią płótna albo kartki papieru. Moim zdaniem ludzie w głębi serca są konserwatystami, lubią sprawdzone rozwiązania i tak łatwo ich nie porzucą.

Gotować nie każdy potrafi, ale każdy uwielbia oddać się przyjemności jedzenia pyszności. Jaką potrawę mógłby Pan jeść bez ograniczeń?
Wstyd się przyznać, ale moje kubki smakowe są upośledzone. Nie zauważyłbym różnicy między białymi truflami a pieczarkami, dopóki przed talerzem nie postawiono by karteczki z ceną. Jeżeli chodzi o to, co mógłbym jeść bez ograniczeń: wszelkiego rodzaju słodkości, ze szczególnym uwzględnieniem chipsów i pączków w czekoladzie. Chociaż ciężko nazwać to „potrawą”.

Co denerwuje Pana w polskim społeczeństwie?
Z naszym społeczeństwem nie jest tak źle. Nie poddajemy się propagandzie mediów – ale to chyba wynika z narodowej przekory. Polak wie swoje, cokolwiek by mu nie mówili. Sporo prawdy jest jednak w powiedzeniu „Gdzie dwóch Polaków, tam trzy zdania”. Jesteśmy konfliktowi. Szukamy dziury  w całym. Solidarność rodzi się dopiero w ucisku.

Gdyby mógł Pan zmienić coś na rynku wydawniczym, czego ta zmiana by dotyczyła?
Wydałbym dyrektywę , wprowadzającą oznaczenia, dajmy na to w postaci symboli graficznych na grzbietach okładek, które odróżniałyby literaturę wydawaną normalnym trybem od tej ze współfinansowaniem. Uważam, że czytelnik ma prawo wiedzieć, czy ktoś w autora zainwestował, dostrzegł w nim potencjał, czy też pisarz wyłożył parę tysięcy złotych, by jego twórczość ukazała się drukiem. Obecnie rynek zalewa wiele tytułów, mówiąc łagodnie, wątpliwej jakości. Redakcja nie istnieje, korekta zrobiona po łebkach… Może i generalizuję, ale też generalizowanie nie wzięło się znikąd. Po wprowadzeniu oznaczeń czytelnik miałby jasną sytuację. Przeczytałby książkę X i stwierdził „Ale słabizna… I to ukazało się pod szyldem tradycyjnego wydawnictwa?”  albo też Y „Genialne! Gość musiał zapłacić, bym mógł przeczytać jego książkę? Nie wierzę. A przecież X inwestuje w takie gnioty”.
Chodzi tylko i wyłącznie o uczciwość wobec czytelnika. Niewielu interesuje się realiami wydawniczymi i masa osób sądzi, że każdą książkę wypluwa ta sama maszyneria. Potem trafiają na rzecz, która nie powinna wyjść z szuflady i na długo zrażają się do polskich autorów.
Inna sprawa – ktoś powinien ukrócić działalność wydawnictw, które żerują na debiutantach,  obiecując im złote góry i z miejsca roztaczając wizje bestsellera. Oczywiście, o ile wybrańcy wcześniej im zapłacą. Wygląda mi to na doprowadzenie do niekorzystnego rozporządzania własnym mieniem.
Są jeszcze sprawdzeni autorzy wydający własnym sumptem, ale to inna bajka. Im się to po prostu opłaca.
Kłamstwem jest, że nikt nie chce wydawać debiutantów. Niecierpliwych debiutantów – może i tak.
  
Żyjemy już w takich czasach, że nie potrafimy się obejść bez Internetu czy telewizji. Czas wolny spędzamy oglądając ciekawe filmy i seriale. Jaki film oraz serial poleciłby Pan swoim czytelnikom?
Polecam Ink. Nie jest to mój ulubiony film, ale stanowi dowód na to, że za niewielkie pieniądze można nakręcić fantastyczny obraz. Z seriali - Fargo. Niezła odtrutka po tym, do czego przyzwyczaiły nas współczesne produkcje.

Nie zwracając uwagi na czas, ani pieniądze, czym by się Pan najchętniej zajął? Dla podrasowania pytania, wykluczamy pisanie książek :)
Sprzedawałbym rupiecie na targach i wciskał wieśniakom kit jak Haxerlin! A nie, chwila, robiłem tak półtora roku…
Chciałbym być inspektorem BHP w dużym zakładzie pracy. Gość musi być zatrudniony, bo tak stanowią przepisy, a sumie nie wiadomo, co właściwie robi i każdy na niego leje. Siedziałbym w kanciapie, jarał szlugi, czasem poszedł na jakiś obchód i kazał robotnikom poprawić kaski. Grałbym z brygadzistą w karty. Przeglądał Internet. Raz na kwartał szkolonko dla załogi typu „Czemu nie warto grzebać widelcem w gniazdku?”.
Niestety, zmarnowałem sobie karierę, wybrawszy politologię. Drodzy czytelnicy! Jeśli planujecie pójść na studia humanistyczne, przemyślcie to nie trzy razy, ale cholera, przynajmniej trzy lata.

Pana książka „Cuda i dziwy Mistrza Haxerlina” to tak naprawdę worek bez dna. Gdyż perypetii na temat życia Mistrza, można by wymyślić wiele. Czy szykuje Pan jeszcze coś dla swoich czytelników w tym temacie?
Druga część, „Życie i czasy Mistrza Haxerlina”, jest już ukończona. Prywatnie oceniam ją przynajmniej oczko wyżej niż mój debiut. Książka jest utrzymana w poważniejszym tonie, ale nie zabraknie humoru znanego z kart „Cudów i Dziwów”. Mogę zdradzić, że tym razem czytelnicy otrzymają tylko trzy opowiadania, za to naprawdę długie. Powinni być usatysfakcjonowani. Rzecz spodoba się na pewno tym, którzy narzekali, że przygody Haxerlina urywają się w najciekawszych momentach. Spojrzymy na życie kupca z trochę innej, szerszej perspektywy, a pewne wątki zaczną się splatać, czyniąc z jego historii coś więcej niż samodzielne epizody.
Pracuję obecnie nad trzecim tomem. Racja, pomysł na tę postać to worek bez dna, ale obiecuję, że nie będę wyciągał byle czego.


Haskerlin, tfu, Haxerlin na swojej drodze spotyka wiele dziwnych stworzeń. Jeżeli byłaby taka możliwość, że przeniósłby się Pan do świata fantastycznego, kogo/co nie chciałby Pan osobiście spotkać?
Nie cierpię gąsienic. Boję się ich jak samego diabła. Przerażają mnie ich oczy, szczecinka, nachodzące na siebie segmenty, kiedy poruszają odwłokiem. Gdybym trafił do świata fantasy i spotkał taką przerośniętą larwę, zwiewałbym, gdzie pieprz rośnie. Albo po prostu padł na zawał.
Pan Jacek po zobaczeniu zdjęcia prawdopodobnie padł na zawał. Umywam od tego ręce! ;)


Wyobraźmy sobie sytuację, że stał się Pan jednym z bohaterów Pana książki. Kim by Pan był i jakie byłoby Pana zadanie?
Jak trafnie zauważyła jedna z recenzentek – miałem już swoje małe autocameo w „Cudach i Dziwach”. Mowa o poturbowanym bardzie, którego Haxerlin zgarnął ze szlaku. Oczywiście postać jest przerysowana, podobnie jak inne, ale najważniejsze jest pytanie, które zadaje kupcowi: „Jak myślisz, jaka jest szansa, że zły człowiek okaże się dobrym bardem?”.
Mam sobie wiele do zarzucenia, ale chcę być strawnym pisarzem.  Chcę, żeby ludzie uśmiechali się, czytając moją twórczość. To, jaki jestem prywatnie, nie ma znaczenia.  W świecie, w którym można albo płakać, albo się śmiać, dołożę cegiełkę do tej lepszej strony.

Gdzie widzi Pan siebie za trzydzieści lat?
Patrząc na walący się w gruzy ZUS - na pewno nie na emeryturze ;) Widzę siebie piszącego, przy boku żony. Liczą się dwie rzeczy: pasja i miłość. Cała reszta to tylko dodatki.