Urok polskiej prowincji (Dygot - Jakub Małecki)


Rzadko sięgam po powieści obyczajowe, ale w przypadku tej treści i zakrawającej o perfekcję okładki, nie mogłam jej sobie odpuścić. Kiedy słyszę dodatkowo, że jest to książka inna niż wszystkie; zadziwia, przeraża i odkrywa wiele tajemnic, to wiem, że już przepadłam.

W tej pozycji nie mamy do czynienia tylko z jednym głównym bohaterem. Jest to powieść wielopokoleniowa, gdzie początek mamy w roku 1938, a kończy się w 2004. Te spektrum czasu pozwala nam wysnuć wniosek, że będziemy mieli styczność z przemianami dotyczącymi: pokoleń, ustroju, a nawet i samego myślenia. I to wartość dodana w tej pozycji, ponieważ sprawny czytelnik odszuka w niej pewną perełkę, którą warto zapamiętać na dłużej. Na okładce dostrzegamy napis: Naznaczona wstrząsającą tajemnicą ballada o pięknie i okrucieństwie polskiej prowincji. I pod tym zdaniem się podpisuję.

Historia tu przedstawiona nie jest banalna, gdyż krążymy wokół tematów zakazanych i niecodziennych. W końcu albinizm w dawnej Polsce (i w niektórych zakątkach świata do dziś) było czymś nowym, tłumaczone wyłącznie wierzeniami i związano je z przekleństwem. Stąd też, dzięki Jakubowi Małeckiemu mamy dostęp do świata, gdzie albinizm bohatera, poparzenia i blizny drugiej bohaterki, wydają się być napiętnowane i z góry skazane na okrutny los. W moim mniemaniu saga rodzinna źle brzmi, ale świetnie opisuje tą historię, która jest tajemnicza, czasami odrażająca, ale zarazem ciekawa i dlatego chcemy brnąć w jej treść dalej i dalej.

Nie wiem dlaczego, ale gdy czytałam Dygot, jakoś tak przypomniała mi się Zbrodnia i kara Dostojewskiego. Ten obłęd i irracjonalność ma coś wspólnego z książką Jakuba Małeckiego. Gdy czytamy tę pozycję, a raczej poszczególne rozdziały, które zwiastują nam dany rok wydarzeń, sami niechybnie przenosimy się do tych czasów. Nie przyznam, że styl Autora jest łatwy w odbiorze, ponieważ krąży on wokół czegoś lirycznego i nieoczywistego. To jest sztuka, by za pomocą prostych słów stworzyć tekst dosadny, ale i inny zarazem. Nie wiem jak inaczej opisać ten styl, jest bezbłędny i ciekawy, jednak trzeba się w niego odpowiednio wczytać.

Wspomniana prowincja jest niecodzienna, ale jego mieszkańcy w jakiś sposób porażają głupotą, owymi wierzeniami, zapędami i chociaż nie mi oceniać dawne dzieje, to jednak chyba tak było. Coś co było nowe, traktowano je jak nasienie szatana i próbowano się tego pozbyć. Ważne dla tamtych ludzi było dobro domu i rodziny, a jak wiadomo wierzeniom bardzo łatwo ulec. Jakub Małecki w sposób konkretny i przejrzysty przedstawił tamte czasy, ale również nie zapomniał o dalszych pokoleniach i ich zmian, gdy w ich życie wkraczało nowe millenium.

Nie czytam takich historii zbyt często, a nawet teraz po Dygocie mogę śmiało stwierdzić, że za rzadko sięgam po taką literaturę. Autor w tej powieści ukazał najwartościowszą rzecz, z jaką przyszło mi się spotkać w literaturze: że czasy w których żyjemy mają wpływ na nasze myślenie, czyny i ostatecznie kierują naszym życiem. Stąd też ta ballada o pięknie, brzydocie, przemijaniu i przede wszystkim samotności ma taki uniwersalny, a zarazem niejednoznaczny wydźwięk.

O niektórych pozycjach nie da się zbyt wiele napisać, bo czasem brakuje słów i tym razem nie jest inaczej. Dopóki nie przeczytasz tej pozycji czytelniku, to nie będziesz wiedział co miałam na myśli.

Za to piękno dziękuję: wydawnictu Sine Qua Non